sobota, 1 września 2012

Małe kobietki - Louisa May Alcott

   Minęły prawie dwa lata, odkąd po raz ostatni dodałam wpis na tym blogu. Tyle się w tym czasie zmieniło w moim życiu, że powrót tutaj to dla mnie jak podróż w czasie. Zdradzę, że jestem niemal całkowicie szczęśliwa.  Kilka jednak rzeczy pozostało zupełnie nie zmienionych: moje największe marzenia, problemy z przecinkami i uwielbienie dla książek.

   Chciałabym podzielić się tym razem wrażeniami po lekturze książki autorstwa dziewiętnastowiecznej pisarki Louisy May Alcott, jednej z pionierek literatury kobiecej i powieści dla dziewcząt. Bo prawda jest taka, że Małe kobietki z miejsca trafiły do mojego serca. Przyznam, że zanim po nie sięgnęłam, podejrzewałam tytuł o ironiczny wydźwięk i podobnie zresztą jak moja mama, z którą wymieniałam później wrażenia, spodziewałam się historii o nieprzyjemnych kumoszkach. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy odkryłam, że jest on po prostu równie serdeczny, jak cała treść książki, opowiadającej o pełnych humoru i takich dających nauczkę przygodach czterech dorastających sióstr - panienek March. Postacie wykreowane przez autorkę są barwne i tak rzeczywiste, że ich radości, smutki, marzenia i obawy wniknęły mi głęboko pod skórę i trafiły do samego brzuszka, bo podobno tam mieszka dusza. Podziwiałam najstarszą i piękną Meg, kochałam spontaniczną Jo i dobrą Beth, a dla małej Amy miałam wielką cierpliwość. Dziewczęta mają przyjaciela, chłopca Lauriego i czuwające nad nimi dobre anioły w osobach mamy, pana Laurenca i pana Brooka. Używają rozrywek na tyle, na ile pozwalają im realia wojny secesyjnej i sytuacja, w jakiej znalazły się po tym, jak ich ojciec stracił majątek przez swojego przyjaciela. W walce z przeciwnościami losu krystalizują się ich charaktery i wbrew pozorom wytchnienie odnajdują w ciężkiej pracy i gorącym zapomnieniu o sobie samym. Ich motto, by "mieć nadzieję i być zajętym" trafiła całkowicie w moje przekonania.
   Takie książki trzeba lubić, by przyswajać zawarte w nich morały i chłonąć te drobne emocje. Jednak jeśli tylko ktoś posiada te zdolności, byłaby to pierwsza książka, jaką mogłabym mu polecić. No, druga. Ponieważ wśród tak wielu powodów, dla których pokochałam Małe kobietki z całego serca, jest także to, że są zupełnie jak Ania z Zielonego Wzgórza. Tak samo inspirujące do czynienia dobra, pilności w wypełnianiu obowiązków i kochania świata za jego piękno. A ich lektura rozjaśnia nawet najsmutniejszy z dni.

niedziela, 19 września 2010

Jaśniejsza od gwiazd (2009)





John Keats
Jasna Gwiazda

Jasna gwiazdo, o, gdybym mógł tak nieprzerwanie
Jak ty — nie, nie promienieć samotnie, wysoko
Jak na wieczność rozwarte, w natury otchłanie
Bezsennie zapatrzone pustelnika oko;
Nie śledzić, jak w odwiecznym kapłańskim mozole
Wody mórz obmywają ludzkich lądów brzegi,
Lub jak na ostre rysy łańcuchów gór w dole
Maską czystą i miękką opadają śniegi;
Nie — raczej nieprzerwanie jak ty i niezmiennie
Trwać jak teraz, skroń tuląc do piersi dziewczęcej,
Czuć bez końca, jak oddech unosi ją sennie,
Na sen nie tracić odtąd ani chwili więcej
I wciąż, wciąż słyszeć równy puls serca w tej piersi,
I żyć tak wiecznie — albo zapaść w wieczność śmierci.
(tłum. S.Barańczak)




   Jeżdżąc autobusem do szkoły, co dzień mijałam dziewczynę w lawendzie. Mijałam tą "Jaśniejszą od gwiazd" i zastanawiałam się, jaki był jej los...
   Film ten z łatwością można podsumować: opowieść o pierwszej miłości. Słowa te jednak zawierają tak niewiele poezji, tak mało gwiazd i motyli, tak bardzo brak im woni deszczu, smaku szczęścia i łez tęsknoty, że niemal zabronionym powinno być używanie ich w stosunku do tej historii.
   "Jaśniejsza od gwiazd" w reżyserii Jane Campion to film pierwszy z wielu w swym gatunku, a dla mnie jest  on jednym z najpiękniejszych spośród wszystkich. Tu każde ujęcie jest osobnym obrazem, a muzyka rozbrzmiewa w duszy. Tu każdy uśmiech wyraża miłość, a każde słowo jest jej potwierdzeniem. Albowiem jest to opowieść o motylach w brzuchu i sypialni - umierających, kiedy nie nadchodzą wyczekiwane listy. To historia o trudnych początkach i smutnych zakończeniach. Ale przede wszystkim to sen o wiecznej miłości, która naprawdę istniała... Gdzieś na łąkach pełnych kwiatów i w szemrzących gałęziach oraz na dróżkach, którymi wędrowała dziewczynka o wiecznie zdziwionym spojrzeniu...
    Czy nie jest cudownie kojącą myśl, że prawdziwa miłość się przytrafia? O tak, naturalnie, jestem skończoną romantyczką. ^^ Wątki miłosne w książkach czy filmach są tymi, do których przywiązują największą wagę. Mam nieraz takie wrażenie, że miłość zmienia smak wszystkiego niczym odrobina cukru w herbacie. Bo czy słońce nie świeci jaśniej? Czy słowa nie brzmią lepiej...? Natomiast jeśli jej brak, doświadczam gorzkiego uczucia żalu, jak po niespełnionej obietnicy. Kiedy jej brak, to jest jak wschód pozbawiony słońca czy ptak skrzydeł. To brak najważniejszego...


***

   Słowa nie wyrażą, jak bardzo głupio mi z powodu, że tak okrutnie zaniedbałam mojego bloga. Straszliwie mi przykro i przepraszam. Lecz... proszę najpiękniej... wybaczycie mi to, kochani, prawda?
   Ponieważ... wszystkie dni były dla mnie tak podobne do siebie i nie odróżniały ich nawet najkrótsze i najmniej trwałe chwile zdolne do tego, że niemal pożegnałam się z myślą, że będę potrafiła napisać cokolwiek. Jednak dziś o poranku po niebie sunęły niezwykłe i cudowne chmury - najbardziej chyba niesamowite, jakie widziałam kiedykolwiek w moim życiu. Widok, który roztaczał się wokół, był tak piękny, że aż ściskał serce i... wtedy byłam najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Piszę więc, ponieważ jestem szczęśliwa. Piszę z życzeniami miłości.